Strona główna »» Nasz blog »» Murmańsk
Wszystkie kategorie
Aktualności
Garaż
Kraina wygasłych wulkanów
Wyprawy

Newsletter

Zapisz się, aby cały czas być na bieżąco z naszą atrakcyjną ofertą.

Aktualności

Pełny opis

Ahoj, przygodo! Czas ruszyć na północny-wschód, kierunek Murmańsk! Planujemy spokojny przejazd przez Litwę i zwiedzanie Wilna, chyba warto wyjechać odrobinę wcześniej?

Pierwszego dnia przeskakujemy Polskę od południowego-zachodu na północny-wschód i docieramy do Folwarku – tutaj nad pięknym i czystym jeziorem pierwszy nocleg i… pierwsze komarzyska! Przynajmniej w kraju dałyby spokój, eh.

Litwo, ojczyzno moja… Mickiewiczowska Litwa, sielankowa, spokojna, wita nas bezkresem pól. Gdzieniegdzie pojawia się drewniany domek, domeczek właściwie, jakieś zwierzęta…

Potem, w Kownie i Trokach, uderza w nas tandetna, jak się wydaje, oprawa historycznych terenów wielkich bitew. Troki zadeptane przez turystów nie zachęcały do wyjścia z samochodu. A pamiętam rok 1978 – wtedy zamek wydawał się piękny i ogromny, teraz przed oczami ukazał się nam disneyowski kicz. Ciekawe, co mówią podpisy pod obrazami ukazującym wielkie bitwy? Sprawdzimy następnym razem, przed nami daleka droga.

Po nocy spędzonej nad jeziorem docieramy do Wilna. Spotykamy się z umówionym wcześniej polskojęzycznym przewodnikiem i cały dzień zwiedzamy to piękne, położone na siedmiu wzgórzach, miasto. Cmentarz na Rossie zaniedbany strasznie L, ale przyciąga Polaków jak magnes – dobrze jest zatrzymać się na chwilę w tym miejscu.

W Wilnie planowaliśmy również nocleg, ale po odszukaniu kempingu, na którym nie było zielonego miejsca na biwak, zdecydowaliśmy jechać poza miasto.

Łotwę właściwie tylko zahaczyliśmy, z niepokojem stanęliśmy w kolejce na granicy łotewsko – rosyjskiej. W głowach prześlizgiwały się obrazy z minionych czasów, koszmarne doświadczenia z celnikami i pogranicznikami. No i nic z tego. Owszem, prawie cztery godziny na granicy zabrały nam formalności „papierkowe” (w tym dodatkowe ubezpieczenie), ale poza tym luzik! Wieczorem ze śmiechem wspominamy nasze obawy i cieszymy się z dobrego początku podróży po Rosji.

Petersburg zaskakuje nas swoim ogromem. I pięknem. Mamy kilka godzin na zwiedzanie. Udaje się nam w deszczu zobaczyć osławioną Aurorę, przypadkiem trafiamy do stołówki studenckiej, gdzie tanio i dobrze zjedliśmy a pod koniec pobytu w mieście Piotra Wielkiego zaglądamy do kawiarni off-road`owej, gdzie kupujemy najnowszy film z rajdu ŁADOGA (niektórzy będą nam zazdrościć).

Kolejne dni to przejazd przez Karelię – krainę jezior i, wiadomo, komarów. Nareszcie wiem, do czego można wykorzystać kapelusz pszczelarza – każdy posiłek wymaga poświęcenia, noc to walka z tymi krwiopijcami i czerwone od niewyspania oczy. W czasie drogi, niedaleko jakiejś wsi, widzimy czarnego niedźwiedzia. Tylko my. Przez CB ogłaszamy naszą radość z niecodziennego spotkania.

Od południa Półwyspu Kolskiego aż do samego Murmańska wiedzie asfaltowa droga – zbudowana jakby na grobli, wśród rozlewisk i bagien, dziurawa jak sito i tylko na północy jakoś zagospodarowana. Jedziemy poboczem, bo równiej i bezpieczniej. Nudno.

Wsie rosyjskie miło nas zaskakują dobrze zaopatrzonymi sklepikami. Klimatyzowane wnętrza, lady chłodnicze – a z zewnątrz niepozorne drewniane budynki.

Nocleg nad Morzem Białym. Biała noc. Zapominamy o śnie, siedząc przy ognisku do rana (chciałoby się powiedzieć „do świtu”). Po krótkiej drzemce nareszcie wjeżdżamy w prawdziwą rosyjską tajgę. Jej ogrom podziwiam z wieży przeciwpożarowej – drewnianej konstrukcji, na którą wdrapałam się z niemałym wysiłkiem. Opłaciło się. Niezapomniany widok!

Im głębiej zapuszczamy się w las, tym więcej przygnębiających śladów historii – opuszczone wsie, a właściwie chyba łagry, bo walące się budynki wyglądają jak baraki. Drogi leśne jeszcze nie zarosły, ale żaden drewniany most nie przetrwał – pokonujemy brody, szukamy bezpiecznych przejazdów. I gdzieś w środku tajgi znowu widzimy niedźwiedzia! Najpierw, w oddali, wygląda jak skulony człowiek odpoczywający przy leśnej drodze, ale gdy nas usłyszał, poderwał się, wyprostował (ogromny był!) i dosłownie zniknął w lesie.

Po północy udaje się nam znaleźć miejsce na biwak nad pięknym jeziorem. Niestety, chociaż to czerwiec, tutaj woda jest bardzo zimna, czysta jak kryształ, ale lo-do-wa-ta!

Ciągle podążamy na północ. Jedzie z nami stary Land Rover, off-roadowy weteran. Do tej pory spisywał się doskonale. „Spisywał się”, bo już mu to przeszło – stracił resor i okulał. Chłopaki do naprawy wykorzystują pieniek młodej brzozy (tak, tak, to nie pomyłka!) i staruszek z powodzeniem dociera do Murmańska.

A Murmańsk odwiedzamy nocą. Miasto żyje jak w dzień: ktoś układa kostkę brukową, ktoś inny naprawia samochód. My meldujemy się przy pomniku Aloszy, robimy pamiątkowe zdjęcia portu i dalej w drogę!

Kolejny nocleg nad zamarzniętym jeziorkiem (już dawno przekroczyliśmy koło podbiegunowe). Rześki poranek nie sprzyja długiemu biesiadowaniu – szybkie śniadanko i decyzja o powrocie przez Finlandię. Układamy nową trasę – przez przemysłową część rosyjskiej części Półwyspu Kolskiego. Co zobaczymy, to nasze!

Jestem niedospana, trudno jest kontrolować sen, gdy ciągle jest jasno!

Jedziemy przez Pieczengę, Zapolarnyj, Nikiel i Apatyty. Dwie ostatnie miejscowości są nieco mniejsze od przyległych cmentarzy (!), księżycowy krajobraz uświadamia nam skalę degradacji środowiska! W okolicy nie widać żadnej roślinności, wstrząsające wrażenia…

Później dowiadujemy się, że praca w tych miastach jest bardzo dobrze wynagradzana, ale mało kto dożywa do emerytury.

Granica pomiędzy Rosją a Finlandią to linia biegnąca z północy na południe,  mniej więcej po środku półwyspu. Wzdłuż niej zjeżdżamy na południe, szukając czynnego przejścia granicznego. Widzimy wysokie, może 5 metrowe ogrodzenie, z którym ciągnie się zaorany pas ziemi. Potem, gdy przekraczamy granicę, możemy ocenić, w jakiej odległości jest drugie ogrodzenie – ponad kilometr.

I wjechaliśmy do radosnej, kolorowej Finlandii! Przynajmniej taka się wydaje po Apatytach i Niklu. Późnym wieczorem (może późną nocą?) zaglądamy do Rovaniemi – oficjalnej siedziby Świętego Mikołaja. Wszystko pozamykane, wiadomo, jest noc, ale udaje nam się co nieco zobaczyć (i rozprostować nogi po kilkunastu godzinach w samochodzie).

Śpimy w zakomarzonym lasku i skoro świt (he,he, jak to beznadziejnie brzmi w obliczu białych nocy) wyruszamy dalej na południe. Udaje się nam kupić bilety na prom i kolejny nocleg organizujemy nad brzegiem morza już w Estonii. Dobrze, że spaliśmy w samochodach, bo dziki buszowały do białego rana (znowu „białe” jest nie na miejscu!).

Jeszcze gdzieś po drodze (na Łotwie) łapiemy kilka godzin snu i… lecimy  przez całą Polskę do ukochanego Wrocławia. Tutaj nareszcie mogę się nocą wyspać J.